piątek, 25 września 2015

FIVB, brązowy burak i karna igła

Ciężko pisać na ciężkie tematy... a jeszcze ciężej zaczynać ciężkie tematy, wiedząc, że na ten ciężki temat trzeba napisać coś ciężkiego... więc może zacznę od faktu, że FIVB wariuje. Zaczęło się od powrotu 'nietykalnej siatki', a kończy się... tak jak się skończyło.

Stworzę nową kampanię na wzór tej dotyczącej macierzyństwa:

Zdążyłem zostać mistrzem świata.
Zdążyłem wygrać 10 na 11 meczy turnieju.
Zdążyłem wywalczyć brązowy medal PŚ.
Nie zdążyłem otrzymać awansu na igrzyska.

Dobrze brzmi? Bo jak dla mnie idealnie odnosi się do naszej sytuacji. Czym jest medal w porównaniu z awansem? Skoro bilety do Rio były dwa to może 'pudło' też powinno mieć tylko dwa poziomy...
Amerykanie wygrali Puchar Świata, złoty medal, awans, Włosi dostali srebro i szansę na lepsze wspomnienia z Copacabany... Polacy brąz. Koniec. Kropka. Dziękuję. Bez awansu, biletu, radości. Co nam po krążku? Określenie "brązowy burak" powinno na stałe wejść do słownika i określać coś cennego, tracącego wartość w blasku innych nagród. A wszystko wina federacji, ich durnych zasad i ustaleń. Grając o awans, nie myślisz o trofeach w ten sam sposób, co na innych imprezach. Człowiek człowiekowi człowiekiem, chyba powinni wczuć się w sytuację brązowego medalisty i przewidzieć, że miejsca po za strefą awansu patera nie osłodzi.

Amerykanie byli niezaprzeczalnie jedną z najlepszych drużyn na turnieju. Matt Anderson i Eric Shoij skończyli z nagrodami indywidualnymi, drużyna ze złotem... a my? Nikt nie docenił asów Bieńka i Kurka, niesamowitego rozegrania Fabiana czy spektakularnych akcji Kubiaka. Przyznaję, nie wiem, jak wyglądała sprawa we wszystkich innych reprezentacjach, ale wątpię, by którykolwiek z naszych graczy nie załapał się do dreamteam'u.

Spotkanie Polska - Włochy obejrzałam dzięki łaskawości kierowniczki internatu i muszę przyznać, że moje serce było rozdarte... Po jednej stronie siatki Polska, moja reprezentacja, moi siatkarze, moi mistrzowie świata... po drugiej Włochy, jedna z moich ukochanych reprezentacji, która nieświadomie popchnęła mnie do tego sportu, pełna zapału, radości i pozytywnej energii ekipa... wiem, że może się to wam wydawać dziwne, ale naprawdę nie potrafię tak po prostu życzyć im porażki.
Zdawałam sobie sprawę z wagi tego meczu dla każdej z drużyn i choć nikt nie zadał mi pytania, której drużynie kibicuję, miałam wątpliwości... po pierwszym secie wiedziałam, że Italia to Italia i moje serce po cichu dla nich bije...
Z jednej strony 1000 kilo włoskiej masy, a gdzieś na dnie Ivan Zaytsev, płaczący ze szczęścia... po drugiej niedowierzanie w porażkę i stracony awans przez jeden mecz... rozpacz, łzy i wielkie poczucie niesprawiedliwości. Tu już nie sprawdzają się słowa "taki jest sport". Sport jest piękny, okrutny i uczy pokory, ale nie jest niesprawiedliwy. Nagradza walczących za ich odwagę i siłę woli. Niesprawiedliwe są prawa i zasady, które ktoś "mądry" ustalił tam na górze.

I znów jedna i druga strona: cieszę się z triumfu Italii, która po burzliwym turnieju w Brazylii zdołała się odbudować z pomocą nowego trenera i nowych zawodników. Udało im się osiągnąć ogromny sukces, o którym marzyli i o których walczyli jak wszystkie drużyny. Cieszę się, że są jedną z zakwalifikowanych drużyn i ich trud został nagrodzony.
Druga strona to wszystkie łzy smutku i słowa pociechy. Nasza reprezentacja przez ten jeden mecz straciła wszystko, o co grała. Cała praca poszła na marne.


Myślę, że nigdy nie będę w stanie określić jasno moich odczuć związanych z tym meczem i całym turniejem, bo dla jednych kończy się on szczęśliwie, dla innych tragicznie.

Po bolesnej przegranej z Włochami Paweł Zatorski powiedział, że nie liczą na Argentynę i ciężko to uznać za złośliwość czy zlekceważenie. Argentyna może pochwalić się jednymi z najlepszych rozgrywających, dobrą grą na środku (za którą przecież Sole został nagrodzony), rozwijającym się talentem Zornetty i
świetnym przyjmującym jakim jest Conte. No ale wiadomo, że trzech czy czterech zawodników meczu nie wygra, szczególnie jeśli chodzi o rozpędzone USA. Lubię sobie czasem gdybać i marzyć... gdyby tak Argentyna ubiła te dwa sety... nie wolno nam jednak mieć do nich pretensji, tylko liczyć na nasze powodzenie w styczniowym turnieju.
Między PlusLigą, Ligą Mistrzów i innymi cudami na kiju trzeba będzie znaleźć czas na zgrupowanie, wspólne treningi i kolejny turniej. Ostatnia szansa, ostatnia furtka, ostatni dzwonek.
Mimo, że kwalifikacje wypadną w środku sezonu klubowego, nie boję się o formę biało-czerwonych. Nasza ambicja podsycana sportową złością będzie znaczyć więcej niż którakolwiek siła.

sobota, 19 września 2015

PRZEGLĄD TYGODNIA: internaty, poloniści, sporty, poświęcenia.

Jako, że od szkoły dzieli mnie 1,5 godziny drogi różnymi środkami komunikacji, a lekcje zaczynam o 7.25, mieszkam w mistycznej krainie zwanej internatem. Jest to miejsce wystarczająco interesujące i nietypowe, by poświęcić mu osobny post, ale to kiedy indziej.
   Otóż w tym oto miejscu nie uraczy się WiFi, więc moja działalność na blogu, facebook'u i innych stronach jest ograniczona do minimum, które oferuje sieć komórkowa. Po niepełnych pięciu dniach pobytu tam, nadchodzi piątek i mogę usiąść przy moim biurku, z moim laptopem i napisać coś na mojego bloga.

W tym tygodniu miałam 10 lekcję polskiego i przekonałam się, że zestawienie mojego charakteru z osobowością mojej polonistki nie jest najlepszym rozwiązaniem. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z tak złośliwym babsztylem i niestety będę się z nim spotykać przez następne trzy lata. Zaraz muszę przysiąść nad 9-zadaniową pracą domową, żeby w poniedziałek móc otworzyć zeszyt, przeczytać pracę na piątkę i patrzeć jak opada jej ta tłusta szczęka. *moja ambicja sięgnęła... 50% powiedzmy...*

Co do sportu, brak internetu w internacie boli mnie szczególnie ze względu na Puchar Świata rozgrywany od 8 września w Japonii. Podczas, gdy gra nasza mistrzowska reprezentacja, ja siedzę na WOK'u, historii czy znienawidzonym polskim. Korzystając ze szkolnego WiFi udało mi się ostatnio podłączyć do Ipli. Kierunek → Polsat Sport, telefon w piórnik i Argentyna - Wenezuela. Wczoraj zostałam w szkole 2 godziny dłużej i kradłam internet, oglądając mecz z Australią. Z kolei we wtorek przyjeżdżam do domu, żeby obejrzeć rozgrywane o 3.30 spotkanie z Włochami. Witaj autobusie o 5.50! No, ale czego się nie robi dla pasji...

*i dla włoskiej reprezentacji: powracającego do kadry Juantoreny, rudego, brodatego Zaytseva, puszystych włosów Vetto i czarującego uśmiech u Piano*

Przed środą jest jeszcze wtorek i poniedziałek *jakbyście nie wiedzieli XD* i mecz z Japonią i USA. Gospodarze mogą nam skoczyć - chamsko mówiąc - ale Amerykanie to już inna sprawa i żałuję, że również tego meczu nie zobaczę :/ przy odrobinie szczęścia znów moja uwaga na lekcji będzie rozproszona przez telefon pod ławką, ale to jednak nie to samo, co kanapa i telewizor. Oczywiście, całym sercem będę z nimi i trzymam kciuki za wygraną, bo nie tylko o wygranie imprezy chodzi, ale też o kwalifikację do igrzysk. A Polska, kraj Mistrzów Świata, mierzy wysoko!

Zakończę krótką mową motywacyjną: sport, sport i jeszcze raz sport! Nie ważne, jaki! Siatkówka, piłka nożna, ręczna, golf, bobsleje, łyżwiarstwo, pływanie, cokolwiek! Ruszcie się sprzed komputerów i idźcie pobiegać. Wyjdźcie na spacer. Przejedźcie się rowerem. Zadbajcie o swoje zdrowie.

piątek, 11 września 2015

Miejsce zwane domem

Myśląc o domu, mam przed oczami Richarda Harrisa i Russella Crowe'a w rozmowie z "Gladiatora":
- Let me go home.
- Home...
I pełne zrozumienia spojrzenie Marka Aureliusza. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu to:
1) wstydźcie się
2) obejrzyjcie koniecznie
3) zachwyćcie się muzyką Hansa Zimmer'a
4) płaczcie na zakończeniu
5) zakochajcie się w tym filmie po uszy
6) doceńcie dom, który macie
bo sposób pokazania domu, jako najwspanialszego miejsca na świecie naprawdę daje do myślenia.

Czym tak właściwie jest dom? Dla sporej części dzisiejszej młodzieży wychowanej w chamskim, brutalnym świecie, gdzie niewiele jest miejsca na sentyment, dom to budynek. "Mieszkam tam, jem, śpię, mieszkają
tam moi rodzice, rodzeństwo...". Trochę smuci mnie fakt, że rodzinne gniazdka są traktowane z co raz większą pobłażliwością... Ja do mojego domu niemal zawsze wracam z radością, bo wiem, że czeka tam na mnie mój własny kąt, moi najbliżsi i w ogóle to wszystko jest takie... swoje. Przytulne.

Oczywiście wszystko zależy od tego, jaki kto ma dom. Ja cenię sobie ciepłą, rodzinną atmosferę, mój pokój, który w znaczącym stopniu odzwierciedla mój charakter i moje łóżko. Nigdzie nie śpi się tak dobrze, jak we własnym wyrze. Ale gdyby tego zabrakło, czy wciąż nazywałabym to miejsce domem?

A więc dom... jest tam, gdzie czujemy się dobrze. Przynajmniej w moim mniemaniu, nie musi to być miejsce, w którym jesteśmy zameldowani, najdłużej mieszkamy czy mieszkają tam nasi rodzice. Dom to miejsce, gdzie czujemy się u siebie. Ja, według tej myśli, mam... trzy domy?

Przede wszystkim mój, rodzinny, w którym mieszkam od zawsze. Mój dom, mój pokój, moje miejsce.
Po za tym dom mojej najlepszej przyjaciółki, z którą znamy się od dziesięciu lat. Wchodzę w butach, zaglądam do lodówki i chodzę w rozciągniętych koszulkach i dresach.
No i trzeci, wykształcający się dopiero dom, jakim jest internat, w którym spędzam pięć dni w tygodniu. Otaczają mnie fajni ludzie, mam fajny pokój, gdzie nazwoziłam mnóstwo rzeczy typu książki, radio, laptop... i urządziłam się tam jak u siebie.

Dobry dom nie jest po prostu kupą cegieł. Dobry dom jest pełen ciepła, miłości i czułości. Dom jest miejscem, do którego zawsze chcemy wrócić, nawet po latach. Dom to miejsce, gdzie możemy być sobą. Dom to magiczna kraina, którą macie doceniać, bo wam nogi z tyłka powyrywam. Bądźcie jego częścią, współtwórzcie jego ciepło. Cieszcie się, że macie dom.

niedziela, 6 września 2015

50 twarzy człowieka

Chwytam się lichej nadziei, że zastanowiliście się, kim tak naprawdę jesteście i ile obliczy macie. Ja posiadam dwie, wyjątkowo kontrastowe twarze: mając dobry humor jestem miła, zabawna, towarzyska. Zarażam innych moją pozytywną energią, mam milion pomysłów na minutę i ogromną wolę działania. W dni takie jak ten, pochmurne, leniwe i ogólnie do du.. jestem obojętna na cały świat. Nie obchodzą mnie uchodźcy na granicy *oni właściwie nigdy mnie nie obchodzą, ale teraz tym bardziej mam ich gdzieś*, cierpienie afrykańskich dzieci ani nieudany sernik mojej mamy.
   To moje dwie, najbardziej kontrastowe twarze, a między nimi jest jeszcze wiele innych, między innymi ta melancholijna, która sprawia, że piszę tego bloga i sportowo - charakterna, dzięki której regularnie trenuję i dążę do wymarzonego zawodu związanego ze sportem.
   I ostatnio zastanowiłam się, gdzie mieści się granica między różnymi wersjami siebie, a rozdwojeniem jaźni? Moim punktem zaczepienia jest moje sarkastyczne poczucie humoru, które mam zawsze, niezależnie od samopoczucia, ale co by się ze mną stało, gdybym je straciła? Czy między tą 'dobrą' i 'złą' wersją mnie umiałbym odnaleźć osobę, którą jestem na prawdę?

Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej popaprane staje się to wszystko. Bo ile różnych osobowości może zmieścić w sobie jedna osoba?

... po dłuższym namyśle stwierdzam, że na pewno dwa: piekło i niebo. Nikt nie jest tylko zły albo tylko dobry. Wielu twierdzi, że ludzie są stworzeni do czynienia zła i zniszczenia. Być może to prawda, bo jak inaczej wytłumaczyć chęć rzucania kamieniami w kaczki przez małych chłopców? Albo zazdrość dziewczynki o nową lalkę koleżanki? Każdy z nas ma w sobie demona. Jedni pozwalają mu się rozwinąć bardziej, inni mniej, ale on zawsze tam jest, czasem schowany bardzo głęboko. Podziwiam ludzi, którzy tą dobrą cząstkę swojej duszy rozwinęli do stopnia empatii, chęci niesienia pomocy i przekładania dobra innych nad swoje, bo moim gestem dobroci jest podanie drobnych kasjerce w sklepie. Mój demon jest zdecydowanie górą nad aniołem.

Ponownie zastanówcie się nad swoimi obliczami, podzielcie je na dobre i złe i pomyślcie, czy wszystkie z nich chcecie posiadać. Ten wybór może wam pomóc ukształtować osobę, którą będziecie. Ja już pogodziłam się z moim demonem; egoistycznym, złośliwym i płacącym dwudziestką za lizaka.

sobota, 5 września 2015

50 twarzy

Nie, nie Grey. Po za tytułem nie wiele będzie to miało wspólnego z filmem. Nie będę wypowiadać się o chorobach psychicznych, masochizmie czy urazach do koleżanek matki. Zapytam tylko: czy znacie samych siebie?
   I zostawię Was z tym pytaniem by wżyło się głęboko w waszą świadomość i kazało się nad sobą zastanowić, a kiedy wszyscy się nad tym zastanowimy to wrócę i podzielę się z wami moimi przemyśleniami.