poniedziałek, 26 października 2015

Azzurri

Szybko się uwinęliście z tymi 'kilkoma' komentarzami ;) a ja duszę tego posta od dłuższego czasu, a że mam trochę czasu to wrzucam :D

Mamy już za sobą ponad pół piździernika i pogoda przestała rozpieszczać, brutalnie przypominając, że już po lecie. Południe zaśpiewało "let it's snow", północ (a przynajmniej moje terytorium) uniknęło pogodowych ekscesów, które zostały zastąpione przez deszcz, na szczęście w drobnych ilościach na razie. Ale nie o pogodzie miało być...

Minęła Liga Światowa zakończona na bardzo nielubianym czwartym miejscu.
Minął Puchar Świata, dla nas, choć z trofeum to bez awansu do igrzysk.
Minęły Mistrzostwa Europy, które zawaliliśmy w najmniej spodziewanym momencie, bo w meczu ze Słowenią... chyba nikt się nie spodziewał, że wrócimy do domu zbierając baty od jednej ze słabszych drużyn. Ostatnimi słowami wypowiedzianymi przez mnie w stronę słoweńskich zawodników było "chcę widzieć jak Włosi wam wpier****"... a tu BUM.

Dla Włochów ostatni sezon jest szczególnie udany, choć nic tego nie zapowiadało. Ligę Światową zakończyli na szóstej pozycji, co niespecjalnie dziwi biorąc pod uwagę jakie tam cyrki były... czterech zawodników - w tym dwóch z podstawowej szóstki - dostało bilety do domu trochę wcześniej niż się spodziewali, a wszystko przez nocne wyprawy po Copacabanie.
Nowy trener dostał niewiele czasu na zbudowanie nowej drużyny, a mimo to już na kolejnej imprezie jaką był Puchar Świata, Italia sięgnęła po srebro, zdobywając tym samym awans olimpijski. Ostre rewolucje najwyraźniej się opłaciły. Mistrzostwa Europy są jednym wielkim zaskoczeniem, bo Włosi w walce o finał ulegli... Słowenii :) *wcale nie dramatyzowałam, wcale...* No i skończyło się na trzecim miejscu, a więc kolejny medal. A wszyscy już mówili o rozpadzie reprezentacji...



Ale dlaczego ja tak wałkuję tych Włochów i te ich sukcesy? Otóż... jednych wychowano w nienawiści do szpinaku, innych do Niemców, a mnie - do innych reprezentacji. Moja ciocia, odpowiedzialna za moją siatkarską edukację, bardzo silnie wpoiła mi niechęć do Rosji wraz z przekonaniem, że wszystko, co znajduje się po drugiej stronie siatki to wróg, ble i fuj i trzeba mu wlać.
No niestety, od tamtego czasu moje ideały uległy drobnemu wypaczeniu i tak przed Polskę wybiła się Italia. Na szczęście nie zostałam jeszcze wystawiona na poważną próbę w stylu Polska - Włochy, mecz o złoto i nie mam pojęcia, komu wtedy bym kibicowała. Dopóki taka chwila nie nadejdzie, obu reprezentacjom życzę powodzenia i kibicuję kiedy tylko mogę. *oczywiście Sbornej wciąż nie znoszę*

Dlaczego właściwie Włochy? Tak jakoś wyszło... zaczęło się od meczy, które z nimi graliśmy, moich obserwacji i ciekawości. Przemierzając otchłanie internetu, oferujące mi coraz to nowe zdjęcia, filmy i informacje, stwierdziłam, że makaroniarze to w sumie fajna ekipa jest... no i tak zostało. *właśnie się, oblałam pijąc z najzwyczajniejszego w świecie kubka... ułom czy ułom? o.O*


Wiele się przez ten czas zmieniło, wielu przyszło, wielu odeszło, wielu polubiłam, a wielu do dziś nie trawię. Pozostał nieśmiertelny i niezniszczalny Ivan Zaytsev *czasem się Zajcew pisze, ale nienawidzę ludzi, którzy tak robią :)*, który mimo kontuzji i różnych wybryków *czytaj: Copacabana 2015* wciąż w kadrze się trzyma i to z jaka klasą! Mimo swoich - zaledwie - 27 lat *swoją drogą - najlepsze życzenia, 2 piździernika miał urodziny* ma żonę, dziecko i sprawiają wrażenie szczęśliwej rodziny. Klub, kadra, familia... czas, energię i cierpliwość ma na wszystko, a na dodatek tyle radości mu to sprawia, że aż miło patrzeć. Czym by była kadra Włoch bez Ivana, jego pozytywnej energii, przygłupich żartów i przede wszystkim niesamowitych siatkarskich umiejętności? Nie zazdroszczę Vettoriemu konkurować z nim na pozycji atakującego, bo przebić tego człowieka na boisku graniczy chyba z cudem... No i ostatnio jego włosy przeszły rewolucję, bo zniknął kultowy i znany całemu światu 15-centymetrowy irokez, zastąpiony przez... nic. Łyso. *była czorna rozpocz, płocz i ryk, ale ufff, odrasta* To jeden z tych zawodników, na których dobrą grę patrzy się z serduchami w oczach. Typ gracza, którego publiczność kocha za widowiskowe akcje i ekspresyjność w wyrażaniu emocji, bo Zay ma w zwyczaju kręcić kółka po całym boisku i różne tam jeszcze cuda robi... no na przykład wyciera twarz koszulką... i w ogóle ta koszulka mu chyba często przeszkadza, bo bardzo często jej nie ma... nie narzekam.





*prawie esencja w czterech obrazkach, ale brakuje mi jeszcze jakiejś epickiej akcji z meczu, wybaczcie, znajdę i nadrobię*

Wspomniany już Luca Vettori... jeszcze niedawno debiutant w kadrze, a teraz... może jeszcze nie weteran, ale swoje ma za sobą. No i ten uroczy chłopaczek o wymiarach 200 na 90 *cm x kilo, jak coś* podbił moje serce... właściwie całkiem niedawno. Może z cztery miechy temu buszowałam po tumblerze, gdzie znaleźć można wszystkich i wszystko... i przy hasztagu #pallavolo przewijał mi się taki młodziak w okularkach. Myśląc o tym z perspektywy czasu, zastanawiam się... jak ja mogłam go nie znać?! Obecnie wciąż podbija moje serce swoim niewzruszonym spokojem na boisku, uroczą nieśmiałością i niskim głosem. *i właśnie znalazłam 10 groszy w butelce z żółciakami #szczęście #i #bogactwo* Właściwie to on zaczął modę na jeża w kadrze, bo te cud - włosy, puszyste i urocze w każdym calu, zniknęły... tak po prostu... PUF. *za ciosem poszedł Zaytsev, więc rozpacz x2... dzięki, Luca... dzięki, serio...* Moja radość, kiedy zaczęły mu odrastać te niesforne kłaki, była nie do opisania.


*słodko czy bardzo słodko? Gif z ubiegłorocznego Super Pucharu Włoch, wygrała Modena... w tym roku, wczoraj dokładnie, też wygrała Modena... wszystko wygrywa Modena XD*

Jak jest Vettori, to musi być i Piano *chyba najwdzięczniejsze nazwisko włoskiej kadry* bo to są takie papużki - nierozłączki. Nie zapomnę miny mojej mamy, kiedy słuchając jednego z licznych wywiadów, pokazałam jej, że właścicielem tego "murzyńskiego głosu" jest to wychudzone coś. Niby 208 wzrostu, niby 102 kilo, a chude to takie... #nakarmiłabym. No i do głosu wracając... Dreszcze mam jak go słucham *w sensie takie pozytywne dreszcze, wiecie o co chodzi... nie?*
Musiałam trochę pozawodzić na Lidze Światowej, bo chcąc, nie chcąc, operacja kolana była potrzebna i Teo w LŚ nie zagrał, co skomentowałam miną smutnej Grażyny z bazaru *nie obrażając Grażyn i bazarów* i Liga troszkę straciłam na wartości... No, ale Teo z całym swoim urokiem wrócił na Puchar Świata i Mistrzostwa Europy i gdy tylko mogłam wlepiałam w niego oczy... #kobieta #ogląda #mecz...
*solenizant z dnia wczorajszego, miło wygrać Super Puchar Włoch w urodziny :')*


*ostatnie, czego mi brakuje to ta jego maniera podwijania spodenek...*



Ile ja czekałam na Juantorenę w kadrze... to wy nie macie pojęcia. Przyznaję, że przez długi czas nie miałam pojęcia, że facet jest *wciąż mnie to wywala z butów* KUBAŃCZYKIEM, jednak zdążyłam już tą niewiedzę nadrobić i z niecierpliwością czekać na włoskie obywatelstwo. To jeden z tych zawodników, który potrafi poderwać drużynę do walki jednym dobrym atakiem, jednym pozytywnym bodźcem i cała gra przeciwnika się sypie. Po za tym nie spotkałam dawno osoby tak pozytywnej i optymistycznej. Na boisku - spokój i opanowanie w każdej akcji, prywatnie - pełen uśmiechu i energii facet. W przyszłości chciałbym móc pochwalić się wszystkimi tymi cechami. Gdy inne dziewczyny chcą grać jak Skowrońska czy Werblińska, ja chcę grać jak Osmany Juantorena Portuando *dłuższego nazwiska się kuźwa, mieć nie dało?!*. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że przy zasięgu 370 cm to będę go mogła co najwyżej po brodzie podrapać, ale warto mieć marzenia, nie?




*współczuję każdej drużynie, która musi mierzyć się z tą dwójką powyżej...
Zaytsev + Juantorena > wszystko *matematyka, królowa nauk**

Moja mama, mój wierny słuchacz w kwestii siatkówki pamięta nieliczne nazwiska, przede wszystkim z polskiej kadry, więc opowiadając o Włochach, używam najróżniejszych skojarzeń i określeń. Do Fillippo Lanzy na stałe przylgnął przydomek "tego od brwi". Dziewczyny płacą gruby piniondz, żeby mieć coś chociaż odrobinę podobnego, a ten facet po prostu urodził się z idealnymi brwiami. *kusi mnie, żeby wrzucić hasztag #zazdro, ale coś dużo tych hasztagów dziś, więc załóżmy, że go tu nie ma* I niech ktoś mi wytłumacz, jakie jaja trzeba mieć, żeby zrobić sobie tatuaż na łokciu? No może nie na samym łokciu, ale wokół, gdzie i tak boli jak cholera? *#szacun* To jeden z niższych przyjmujących jakich znam *tylko 194 :')*, ale nie raz już swoje na boisku zrobił. Mały, ale wariat :')




To tak *w skrócie* o Włochach i kilku powodach dlaczego ta, a nie inna reprezentacja. Ktoś pewnie powie, że 'ogląda, bo tam gra ten i tamten'... tak, tak właśnie to wygląda. Oprócz drużyny narodowej *której obowiązek przykazuje kibicować*, kibicuje się tym drużynom, której zawodników się lubi. Więc jeśli kadra Włoch zostanie przebudowana od A do Z to nic mnie przy niej nie będzie trzymać. Dopóki jednak grają tam ci, którzy grają... to FORZA AZZURRI! *kocham tego gifa, bicek chodzi *-* *

sobota, 24 października 2015

Z pasją albo wcale

Chciałam zacząć od słów: "każdy ma jakąś pasję, zainteresowanie, hobby", ale zwątpiłam. Niedorzeczny wydaje się fakt, że może istnieć na świecie człowiek tak szary i nijaki, że nie interesuje się niczym, ale... w dzisiejszych czasach różne rzeczy widziałam. Więc załóżmy, że istnienie takich ludzi jest możliwe, że znajdują się oni gdzieś wokół nas.

Większość z nas ma jakąś pasję, zainteresowanie, hobby i to do tej części się zwracam w tym poście.

*między powstaniem tego zdania i kolejnego minęły jakieś 3 minuty, bo muzyka*

Moje życie składa się z moich pasji i tym, co z nimi związane, więc moje zainteresowania zabierają mi... 3/4 mojego życia, jak nie więcej. *dlatego też zastanawiam się, co robią ludzie, którzy zainteresowań nie mają* Chciałabym dziś przybliżyć wam każdą z nich, opowiedzieć krótko, co i jak i posłuchać *a raczej poczytać* o waszych pasjach.

Od dziecka towarzyszyły mi książki.

*"Danza Kuduro" leci, chyba już zawsze będę je kojarzyć z 5 częścią "Szybkich i wściekłych" :')*

Mama czytała mi, gdy byłam mała, a później równie chętnie sama sięgałam po książki. W tej chwili mam swoją własną biblioteczkę pod postacią zastawionego parapetu, dwóch szafek i półki nad biurkiem. Potrafię pochłonąć 500 stron w ciągu 5 godzin i chociaż ostatnio nie miałam:
a) czasu, żeby poświęcić aż tyle czasu na czytanie
b) książki, która wciągnęłaby mnie tak bardzo
to zawsze mam przy sobie coś do czytania. W tej chwili jest to "Czerwona Królowa" Victorii Aveyard (jeszcze nie skończyłam, ale już polecam) i przymierzam się do kolejnej pozycji z mojej półki.
Szczerze mówiąc, nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią czytać.

*"Mamma Mia" Eleny - pierwsza myśl: włoska reprezentacja xD*

Czytając, jestem w innym świecie i jest to jedno z najlepszych uczuć na świecie, więc jeśli macie niechęć do książek, pokonajcie ją, sięgając po jakąś zachwalaną przez miliony pozycję. Nie licząc "50 twarzy Grey'a" ;-; na prawdę, przeczytałam kawałek i nie dałam rady... nie rozumiem WIELKIEGO BUM ani na książkę, ani na film. Najlepiej jej nie dotykajcie.


Po za książkami jest moja pasja numer jeden: siatkówka, volleyball, pallavolo, jak zwał, tak zwał, w każdym języku brzmi pięknie :')
Zaczęło się około roku 2011/2012, kiedy musiałam oglądać mecze z moją ciocią, wręcz psychopatyczną fanką, jaką sama teraz jestem. Skończyło się, tak jak się skończyło: poszłam do szkoły sportowej na profil siatkarski, oglądam wszystkie imprezy i ligi, które znajdę i swoją przyszłość zamierzam też związać z tym sportem.

*właśnie mnie komar próbował urąbać w twarz, prawie się zesrałam ze strachu*

Gram od stosunkowo krótkiego czasu, oglądam trochę dłużej i wsiąkłam w to totalnie, więc na dłuższe rozważania poświęcę inny post. Na razie powiem tylko, że jest to dyscyplina wspaniała, ale też wymagająca. Ważna jest technika, której nauka jest żmudna, nudna i trudna, ale konieczna.

*wiem coś o tym, jestem na etapie naprawiania złych nawyków nabytych przez poprzednie lata*

Nogi, ręce, tułów, stopy... wszystko musi pracować. Przy czterech treningach tygodniowo, gdy znacząco odstaje się od reszty, trzeba też mieć mocną psychikę. Znoszenie krzywych spojrzeń dziewczyn, które umieją dużo więcej i grają dużo lepiej, nie jest miłe i przyjemne, ale nie można się przez to zniechęcać. Trzeba pracować, długo i wytrwale, a efekty przyjdą. Radość z udanej akcji czy wygranego meczu jest... kolejnym najlepszym uczuciem na świecie :)

Po za siatkówką od roku oglądam skoki narciarskie. Oprócz Polaków kibicuję też Austriakom i Norwegom, pod warunkiem, że to nie drużynówki ;) już czekam na śnieg i zimowe, niedzielne popołudnia przed telewizorem i "leć, Kamil, leć!". Facebook'owe profile znów zaczną działać, a Walter Hofer będzie zarządzał zmianę belki przez cztery godziny... mimo wszystko... czekam. Na weterana skoków Niriaki'ego Kasai'ego, nieustanny optymizm Simona Ammanna, głupawy humor Norwegów i Gregora Schlierezauer'a z jego uwielbieniem do kamery :D


Dobra książka i dobry film. Okres bajek Disney'a zakończyłam w wieku 7 lat i przerzuciłam się na "Gwiezdne wojny", "Matrixa" i "Piratów z Karaibów". Ojcowie wiedzą, co dobre :D otóż, mój tata zawsze wynajdywał najlepsze filmy i nigdy nie zapomnę, jak nie chciało mi się oglądać "Troi"... do dziś kocham ten film i bardzo się cieszę, że mnie do niego namówił.
Wiele wieczorów spędzam nad laptopem oglądając nowsze pozycje (klasyki kina wciąż wynajduje mój tata) i cieszę się, że mam tak nietypowy gust, bo gdy inne dziewczyny oglądały "Trzy metry nad niebem", ja oglądałam rozszerzoną wersję "Gladiatora".

Sport, książka, film. Moje trio bez którego życia sobie nie wyobrażam. Kolejny post szykuje się dopiero za tydzień lub nawet dwa, więc mam nadzieję, że będę miała chociaż kilka komentarzy do przeczytania. Opowiedzcie, jak wy lubicie spędzać czas, jakie jest wasze hobby...

*bo u Lecha Wałęsy to była pomidorowa*

... i jaką rolę ma ono w waszym życiu. Przysięgam, że następny post będzie dopiero po kilku komentarzach! Tak, to szantaż ;)

niedziela, 18 października 2015

BOOKOHOLIK Ostatni Testament

Moja półka zarzucona jest książkami o wampirach, wilkołakach, elfach i innych istotach nadprzyrodzonych. Biblioteczka typowej nastolatki, słodkie paranormalne romanse. Jednym z objawów mojego psychicznego dojrzewania jest chyba próba przerzucenia się na poważniejsze lektury. Zaczęło się od James'a Frey'a i jeśli wszystkie kolejne książki będą stały na tym poziomie, już nigdy nie sięgnę po romantyczną powiastkę o zakazanym uczuciu.

"Ostatni Testament" to książka nietypowa w każdym tego słowa znaczeniu. Opowiada historię Bena Ziona Avrohoma, mężczyzny żyjącego w brudnym XXI-wiecznym Nowym Jorku. Znienawidzony przez
ojca i brata, wyrzucony z domu w wieku kilkunastu lat, bezdomny, który okazuje się... Mesjaszem. Jednak Frey nie snuje opowieści o następcy Jezusa głoszącego kazania na chodniku. Przedstawia zupełnie inny obraz Boga i Zbawiciela, niż ten, do którego przywykli chrześcijanie. Jeśli jesteście głęboko wierzący może nie powinniście sięgać po tą książkę, bo nie znajdziecie tam nic, co byłoby zgodne z waszymi przekonaniami.

Ben nie jest drugim Jezusem. Jest człowiekiem jak my wszyscy. Rozmawia z Bogiem, otrzymuje od niego wiedzę i umiejętności, czyni cuda, nie może umrzeć. Mimo to, jest tylko człowiekiem. Pełnym miłości, dobra i cierpliwości. Dojrzewający w przekonaniu, że stworzony został do wielkich rzeczy, obciążony ogromną odpowiedzialnością, godzi się ze swoją rolą i nawraca ludzi na drogę prawdziwego Boga: drogę miłości.

Bóg jest miłością. Nie jest mistyczną istotą, osądzającą w drugim życiu ludzi za ich czyny. Książka James'a Frey'a przekracza wszelkie granice poprawności religijnej, wyśmiewając chrześcijan, ich wiarę i przekonania, tworząc obraz nowej religii. Namawia ludzi do wzajemnej miłości i wyrażania jej, nie ograniczonej barierami współczesnych przykazań.

Na pierwszy rzut oka w książkach jest sporo czerwonej czcionki, a zero dialogów. Po raz pierwszy zetknęłam się z powieścią, gdzie wypowiedzi nie są w żaden sposób wyróżnione, nie licząc pisanych na czerwono słów Bena. Wydawać by się mogło, że to wada, jednak brak myślników sprawia, że książkę czyta się jeszcze płynniej i lżej.

Narratorami powieści są kolejne postaci drugoplanowe, które spotykają Bena. Jego brat, lekarka, prawnik... poznajemy historię z punktu widzenia każdego z nich, dostrzegamy głębokie zmiany jakie wywołał w nich współczesny Mesjasz, a autor kreuje postacie kontrastowe do siebie nawzajem, ubarwiające powieść swoimi przeróżnymi życiorysami. Otrzymujemy możliwość wczucia się w sytuację każdego z nich, a ich czyny, reakcje i historie nie są przerysowane czy cukierkowe.

Dla kogo jest przeznaczony "Ostatni Testament"? Dla każdego i dla nikogo. Ciężko wskazać mi konkretną grupę odbiorców, którą mogłabym zapewnić, że książka im się spodoba. Zależy to od przekonań i podejścia do dyskusji na ich temat. Jedni całkowicie zgodzą się z jej treścią, innych zmusi do refleksji i podjęcia innych punktów widzenia, jeszcze innych rozwścieczy i zbulwersuje. Ja nalezę do pierwszej grupy i mogę śmiało powiedzieć, że to jedna z najlepszych książek jakie kiedykolwiek przeczytałam.

piątek, 16 października 2015

Demotywator.

Kręcę się po domu i nie mogę znaleźć swojego miejsca. To nie jest normalna nuda, raczej pustka. Jakbym nagle zdała sobie sprawę z całego bezsensu mojego życia i wszystko, co dotychczas osiągnęłam, było nic nie warte. To chyba będzie pierwszy naprawdę dołujący post idealnie wpasowujący się w klimat całego bloga... więc jeśli szukacie wsparcia, motywacji czy mojego sarkastycznego humoru to nie tu.

Zastanawialiście się kiedyś, po co właściwie to wszystko? Szkoły, studia, praca... dążymy do szczęścia, spełniamy marzenia, osiągamy sukcesy... ale co potem? Mamy postawić przed sobą nowe cele? To uczyni z życia ciągłą gonitwę za spełnieniem. Życie przecieknie nam między palcami, a my bezmyślnie zapytamy: "kiedy?".
Kiedy pracowałeś na zawodowy sukces.
Kiedy wychowywałaś dzieci.
Kiedy organizowałaś wycieczkę do wymarzonego miejsca.
Wypełniamy życie planami i poświęcamy lata by je realizować. Dają nam na chwilę szczęście, a potem zostajemy bez niczego. To co było powodem do codziennego wstawania z łóżka, zniknęło. A z drugiej strony lepszy chwilowy sens niż żaden.

Każdy dzień zbliża nas do śmierci. Mam lat piętnaście, dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, nie ważne. Z każdym dniem jesteśmy starsi. Jednych zbliża to do dorosłości, innych do starości, ale wszystkich do śmierci. Życie jest tylko drogą do trumny, dla jednych za krótką, dla innych wręcz przeciwnie. Dostajemy czas i decydujemy, jak go wykorzystamy. Czy nasza droga, mimo jej smutnego końca, będzie szczęśliwa, czy jednak będziemy iść przez życie z pesymistycznym nastawieniem, że skończy się ono tam, gdzie się skończy i wszystkie starania pójdą na marne, więc nie ma co się starać?

Czas leci szybko. Słyszysz od rodziny: "pamiętam, jak jeszcze niedawno byłam na twojej Komunii, a teraz już po bierzmowaniu" i różne takie głupoty... Pamiętacie poprzednie lata? Tak dokładnie? Że moglibyście powiedzieć, co w poszczególnym roku się wydarzyło? Jeśli nie, to te lata były bezwartościowe. Nie zdarzyło się w nich nic wartego zapamiętania. Nic co zmieniłoby wasze życie.
Nie pozwalajcie na to. Każdy rok powinien być wyjątkowy w jakiś sposób. Zróbcie coś, co zapamiętacie na całe życie. Sprawcie, żeby ten rok był inny od wszystkich poprzednich.

Mimo całego otaczającego nas gówna, postawcie sobie cel. Nieważne, że to bezsensu. Niech ten cel sięga kilka lat do przodu. Znajdźcie sobie długoterminowe zajęcie, które wypełni wam najbliższe szkolne lata i sprawia wam radość. Kiedy już go osiągniecie, postawcie nowy i tak w kółko. Błędne koło pozornego sensu życia. Spełnianie kolejnych marzeń i wiara, że to właśnie jest szczęście. Prędzej czy później i tak wszystko się rozsypie.



czwartek, 15 października 2015

Rosyjskie bolidy czyli Grand Prix Formuły 1 w Sochi

Ewolucja tytułu tego posta... jest niesamowita. Lista rozważanych pomysłów byłaby baaaardzo długa, więc oszczędzę wam jej przeglądania, szczególnie, że oficjalny tytuł, choć dość rozbudowany, podoba mi się. *a pozostałe nie były równie udane, uwierzcie mi...*

Od  razu ostrzegam, że ten post będzie baaaardzo, baaaaardzo długi, bo do jego zrozumienia potrzeba kilku zdań (czytaj: akapitów) wstępu i wprowadzenia, więc jeśli macie mało czasu albo jesteście totalnie niezainteresowani to idźcie sio! *ale tak serio to zostańcie, namęczyłam się przy tym...*

Teraz drobne wprowadzenie dla zorientowanych w równym stopniu, co ja, czyli zerowym: Grand Prix to system rozgrywek stosowany w Formule 1. Jedno GP rozgrywane jest w ciągu jednego weekendu od piątku do niedzieli włącznie. Pierwszy dzień to treningi, czas na zapoznanie z torem i innymi cudami, o których za chwilę powiem. Sobota to kolejne dwa treningi i trój-etapowe kwalifikacje. W ostatnim etapie kwalifikacji kierowcy walczą o najlepsze miejsca startowe w niedzielnym wyścigu, kiedy to przyznaje się nagrody i co najważniejsze - leje szampana.

Do treningów wracając: to czas na przetestowanie optymalnej trasy, opracowanie techniki na poszczególne zakręty, sprawdzenie zachowań bolidu z różną ilością paliwa czy dobór odpowiednich opon do nawierzchni. Nie wiem, jak rzecz ma się w piątki, ale w soboty treningi odbywają się przed i po kwalifikacjach *o ile wszędzie wygląda to tak samo, nie jestem jeszcze najlepiej zorientowana*, a każdy trwa 45 minut podczas których wolna wola, rób co chcesz, nawet sobie łeb rozwal jak ci zależy. *niektórym nie zależy, a i tak rozwalają... czorny humor, wybaczcie :')*

Może być też istotna sytuacja związana z zespołami. Otóż jeden zespół może posiadać dwóch kierowców. Wiodącą marką jest w tej chwili Mercedes w składzie Rosberg i Hamilton. Wykażę się jeszcze widzą i *zapewniam, że z pamięci* powiem, że dla Ferrari jeżdżą Raikkonen i Vettel. Te ich czerwone wózki są takie... seksi.



To już chyba wszystko, jeśli o wprowadzenie chodzi... więc do rzeczy. Kto oglądał zimowe igrzyska olimpijskie w Sochi w 2014 (dobrze rzeczę czy źle...? wygooglowałam, dobrze jednak, 2014) ten może kojarzyć tą maleńką miejscowość *tam ledwo 360 000 ludzi, pfff, co to dla nas, Cebulaczków*. Kto nie oglądał i nie kojarzy to powiem, że to miasto w Rosji leżące blisko granicy z Gruzją i właśnie tam w ten weekend odbyło się Grand Prix.

Piątkowych treningów nie miałam okazji obejrzeć, więc przejdę od razu do soboty. Opisywanie wszystkich trzech etapów kwalifikacji, podczas to których znikały z listy kolejne znane mi nazwiska, trwałoby długo dłużej niż długo, więc w skrócie tylko powiem, że poważniejszy wypadek miał Hiszpan Carlos Sainz, 21 - letni chłopaczek, co aż mi go żal było jak wyrył w te bandy. Otóż, co do samego toru, mówi się, że jest mało przyczepny *jak wszystko w Rosji, kupy się nie trzyma* i na jednym z zakrętów przy problemie z kołami Sainz wylądował w ścianie. Na szczęście po za kilkoma uszkodzeniami bolidu, nic się nie stało i już w niedzielę Carlos wystartował.


Kwalifikacje wygrał Nico Rosberg, a drugie miejsce zajął jego kolega z zespołu Lewis Hamilton. *którego już bardzo ładnie wam przedstawiłam, kto nie czytał, odsyłam tu → klik!* Zanim ktoś mi zarzuci, że tylko o pozycjach Mercedesa mówię, to powiem, że ta para zajmuje dwa pierwsze miejsca w klasyfikacji generalnej, a przedstawienie całej dziesiątki zajęłoby dodatkowy czas i miejsce.



I oto niedziela! Z pole position rusza Rosberg, zanim Hamilton...
... (chwila...)
... (2 chwila...)
... (3 chwila...)
i reszta. Niżej usytuowani w kwalifikacjach gonią czołówkę, inni bronią swoich pozycji, Mercedes walczy gdzieś z przodu. Już przy pierwszym okrążeniu odpada dwóch kierowców, a po jakimś czasie zmuszony do rezygnacji jest też... Nico Rosberg, który ma problem z gazem *w sensie z przyspieszeniem, nie że jakieś holokausty i w ogóle...*. Ekipa z garażu radzi mu "zaadaptować się do sytuacji" i nie wiem, co to w tym przypadku ma oznaczać, bo jak się ścigać, kiedy gaz ledwo zipie? Trudno dziwić się Nico, który już zebrał tytuł najbardziej pechowego kierowcy sezonu, że bardzo sfrustrowany wycofał się z wyścigu i ustąpił pierwszą pozycję Hamiltonowi. Lewis oczywiście przyjął prezent i zrobił z niego użytek, w ciągu kilku okrążeń odstawiając resztę stawki na odległość zapewniającą mu spokój do końca wyścigu.


Dalej akcja wygląda trochę ciekawiej. Mamy wypadek Romaina Grosjean'a, który stracił przyczepność i zarył dupskiem w bandy. Powodem nie był jednak problem z oponami... chociaż nie, właściwie to były opony. Tyle, że nie jego...
Przy 200 km/h i wzwyż koła dostają konkretne lanie i zwykle tor pełen jest drobnych fragmentów gumy, które zbierają się po za optymalną trasą. Romain miał pecha trafić na większe skupisko takich gumowych odpadów i kółeczka odrobinę podskoczyły i PUF. Wypadek niegroźny, ale Francuz kontynuować wyścigu już nie mógł, a bandy naprawiano... srebrną taśmą. Srlsly, Russia?!




Ciekawa akcja ma również miejsce w pod koniec ostatniego okrążenia, kiedy toczy się zacięty pojedynek o trzecie miejsce między Perezem, Bottasem i Raikkonenem.(ja wiem, że wam te nazwiska nic nie mówią, ale jak inaczej? XD) Bottas wyprzedza Pereza i wszystko byłoby ok, gdyby Raikkonen nie był zbyt zachłanny i nie próbował wyprzedzić obydwóch. Ostatecznie wjechał Bottasowi w tylne koło, spychając go po za tor, co ten skomentował "What the fuck did he do...?" głosem człowieka tracącego wiarę w ludzkość. Perez utrzymał pozycję, Raikkonen jakoś doturlał się do mety, co z Bottasem? Nie wiem, oprócz tego, że Kimi za pewno dostanie wpier... na stronie.

Tak więc zgodnie z zapowiedziami Mercedes górą. Trudno się dziwić skoro Lewis miał momentami 16 sekund przewagi nad drugim w stawce Vettelem, a uwierzcie mi, że w tym sporcie sekunda to już masa czasu. Tak więc po wyścigu Lewis pogłaskał i przytulił swój bolid, okazując mu więcej czułości niż swojej ex *ależ jestem złośliwa...* który go grzecznie i bezpiecznie dowiózł na miejsce... nie to co wózek Rosberga *złośliwość: part 2* Walka o pierwsze i drugie miejsce nie była więc pasjonująca, bo Vettel też odstawił konkurencję, a jadący na brąz Perez nawet nie próbował go dogonić, do czego zresztą nikt go specjalnie nie namawiał. W wypadku Sergio trzecie miejsce to - co najmniej - satysfakcjonując lokata.
Zanim zapytacie, ile jeszcze będzie trwał ten post *wiem, wiem, dłuuuuugi jest, ale lubię pisać o sporcie* powiem wam, że wasza cierpliwość właśnie zostaje nagrodzona.



Otóż wchodzi sobie Hamilton po wyścigu do takiego fajnego pomieszczenia, gdzie się medalowa trójka zbiera, odkłada kaski, poprawia włos i rusza na dekorację. No i Lee staje na takim urządzonku, co prawdopodobnie jest wagą, odwraca się... a za nim Putin. Osobiście byłam mega zszokowana, bo kto przywykł do widoku Putina na sportowych imprezach?! *kto w ogóle przywykł do widoku Putina?! XD*
Na szczęście Lewis nie wywalił oczu na wierzch tylko grzecznie się przywitał i przyjął gratulacje, podobnie jak Vettel i Perez. Oczywiście Sebastian nie zapomniał wypomnieć Lewisowi, że ustanowił rekordowe okrążenie, ale to tylko takie tam koleżeńskie złośliwości.


Rosja nie byłaby Rosją, gdyby nie futro niedźwiedzia na głowie. Hamilton ukrył pod nią swój platynowy lok *który po dwóch godzinach pod kaskiem żyje własnym życiem* bez większego stresu prosząc Putina o potwierdzenia "czy dobrze to wygląda" *odważny czy szalony?*, Vettel miał głowę dłuższą o kolejne piętnaście centymetrów, a Perez w ogóle był grzeczny i uroczy, nawet z miśkiem na głowie.


*drugi pan od lewej, który wyglądał, jakby mu kto w nos wywalił, odbierał puchar dla ekipy Mercedesa za zdobycie tytułu Mistrzów Świata konstruktorów w sezonie 2015*

Puchar zwycięzcy wręczył sam Wladimir Putin *Lewis, całuj stopy, jakie ty masz szczęście, chłopie!*, pozostała dwójka nie miała już takiego farta, ale puchar to puchar, nie ważne z czyich rąk. I to, na co ja zawsze wyczekuję z największą niecierpliwością: SZAMPANY!



Ucierpiało wszystko, włącznie w czapkami z miśków i ekipami na dole, ale tak jest zawsze. Ważne, że dużo radości... szczególnie jak komuś pryśniesz w pysk... a jak już strzelać nie chce to można kulturalnie się napić... "kulturalnie", bo jeszcze konferencja przed nami... *yhym, ta, przyssawszy się, spili do dna*

A konferencja jak to konferencja... parę pytań, trochę nudy, trochę wygłupów... Vettel kręcił po niemiecku, więc rozumiała jedna trzecia obecnych na sali, Hamilton ucieszył oczy instagramowiczów, bo po co słuchać jak nie mówią do niego... a Perez... wciąż grzeczny i uroczy.



Tak więc działo się na rosyjskich torach, oj, działo. Już od kwalifikacji zaczynając na wręczeniu trofeów kończąc. Za tydzień kolejne GP zostanie rozegrane *czy "rozjechane"?* w USA, następnie w Meksyku, Brazylii i Abu Zabi. I już ostrzegam, że o każdym będę się tak rozwodzić na pół godziny czytania :)

poniedziałek, 12 października 2015

Formuła... tylko czego?

Życie bez obiektów westchnień jest nudne, więc co jakiś czas znajduję sobie nowe. Zwykle jest to jakiś siatkarz, aktor albo model, ale zdarzają się wypadki, że świat świeci pustkami... więc pozostaje Tumblr i Instagram. Podziękować pani dyrektor, która ostatnio nie miała dla nas czasu i dwie godziny przedsiębiorczości spędziłam w internetach, szukając nowego crusha. Drogie Panie... Lewis Hamilton.

Właściwie to Lewis Carl Davidson Hamilton *kurdałkę, jak Harley Davidson, coś musi być w tej nazwie...* Nazwisko na mój gust amerykańskie, jednak pochodzenie brytyjskie.

Ciekawe ile jeszcze potencjału kryje się pod tymi kaskami...? Dla niezorientowanych: Hamilton jest kierowcą F1 i chyba zacznę normalnie oglądać te bolidy, bo jak widać różne cuda tam można znaleźć. Co prawda dla nas, narodu polskiego, Formuła 1 zaczęła i skończyła się wraz z Robertem Kubicą i od 2010 roku F1 oglądają zagorzali fani i faceci, którzy wolą obejrzeć wyścig niż cokolwiek innego, ale ja jestem kobietą i nie potrzebuję powodu, więc jeśli padnie pytanie, dlaczego nagle oglądam wyścigi, odpowiem "bo tak".

Jak już jesteś w temacie kobiet... Kochliwy ten Lewis jest. Ile miał dziewczyn to nikt dokładnie nie wie, ale jego najdłuższy związek z Nicole Scherzinger, amerykańską piosenkarką, która ostatnio (czytaj: rok temu) wydała piosenkę "Your love", trwał 8 lat. Mówię 'trwał', bo niedawno się rozstali... ponownie. Ich związek prawdopodobnie był wzorcem to scenariusza "Mody na sukces". Najstarsi górale nie wiedzą, ile razy już ze sobą zrywali i ile razy do siebie wracali. Zwykle przyczyną był brak czasu, który pochłaniały obowiązki zawodowe i tym razem nie jest inaczej. Podobno "ten raz" jest już ostatecznie ostateczny, ale takich "razów" też już kilka było. Więc czekamy.
A może po prostu Lewis nie kochał jej tak bardzo jak swoje buldogi..?





Dobra, zostawmy babska za sobą. Jest samochód, muzyka i dwa psy: Roscoe i Coco, jedno grubsze i bardziej leniwe od drugiego, ale przecież dlatego ludzie kochają buldogi, nie?


Lee jest zakochany w swoich psiakach... "jak w swojej dziewczynie" chciałoby się powiedzieć, ale w jego przypadku... to mógłby być wątpliwy komplement. Te dwa grubasy zwiedziły z Hamiltonem kawał świata, spały w pościelach najlepszych hoteli i towarzyszą mu prawie wszędzie. No i wydają agonalne dźwięki jak słyszą fortepian...


Kto poświęcił 15 sekund, ten słyszał, że wspominając wcześniej o "muzyce" nie miałam na myśli tylko nieodłącznych słuchawek, ale też śpiew. I fortepian. I gitarę. I Bóg wie co jeszcze, tylko o tych trzech rzeczach na razie wiem. Był czas, że Lewis całe dnie spędzał w studiu, nagrywając to i tamto i podobno coś z tego powstało, ale nie miałam okazji jeszcze poszukać.


















Jeśli nikt jeszcze nie zwrócił uwagi na wytatuowaną rękę to proszę zrobić to teraz. Na tym dzierganie się nie kończy, bo Ham ma wytatuowane całe plecy, klatkę piersiową, część tatuażu zachodzącą na szyję i 44 za uchem *numer startowy*. Dopóki bliżej im się wszystkim nie przyjrzeć to wygląda to ok.








Wciąż omijam temat najważniejszy, sam sport *bo przyznaję się: wiem o nim nie wiele* więc zanim zacznę googlować i radzić się cioci Wikipedii to wspomnę jeszcze, że po za kombinezonem roboczym Lewis ubiera się dobrze albo bardzo dobrze, co doceniają na przykład takie ekipy jak GQ Magazine, od którego nagrodę zebrał dwa razy pod rząd.


No i nadszedł ten moment, kiedy mówię o tym, o czym nie mam pojęcia.
Zaczynał na kartingach, skończył w F1. Jego debiut w 2007 zakończył się drugim miejscem w kwalifikacji generalnej mistrzostw świata, rok później wywalczył tytuł mistrza, a w 2014 pokonał partnera z drużyny Nico Rosberga, po raz drugi sięgając po złoto *Mercedes miał udany sezon :')*
Obecnie wciąż jeździ w Mercedesie, a największym rywalem jest jego kolega z zespołu, wspomniany już Rosberg. Obecny sezon powoli już się kończy i gdyby wskazywać faworyta do tytułu mistrza to byłby to właśnie Lewis. Trudno się dziwić skoro w wygrywa większość wyścigów bez większego problemu... Już pomijam, że jeździ jak szalony i za cholerę nie wsiadłabym z nim do samochodu, nawet gdyby to był Fiat 126p...

To jeden z bardziej satysfakcjonujących mnie postów, bo mimo, że zajął mi mnóstwo czasu *zaczynając od przejrzenia wszystkich 1400 postów na Instagramie, przycinaniem zdjęć, żeby jedno obok drugiego się mieściło, pobierania filmów, czytania Wikipedii i innych gówien...* to efekt końcowy mega mi się podoba i mam nadzieję, że docenicie :')






piątek, 9 października 2015

PRZEGLĄD TYGODNIA: parówki, kolana, sporty

*miałam napisane pół posta... usunął mi się... chyba nie muszę mówić, co mnie zaraz strzeli...?*


Ciężki był dla mnie ten tydzień... nie tyle fizycznie, co psychicznie... chociaż on na wszystkich płaszczyznach był ciężki. Fizycznie zmęczyć mogło mnie jedynie wczesne wstawanie, bo z treningów wypadłam przez głupie kolano *które nastawiłam sobie... przez uderzenie w drzwi... fart czy duży fart?* ale mentalnie nie było tak dobrze... tu kontuzja, tu gorsza ocena... tu mewy podpier****ły mi parówki... Z całego tej szajsu właśnie żarcie ukradzione z parapetu przez te białe skurwi**** było najgorsze... Już nigdy nic nie zostawię na parapecie...

*ostygłwszy*

Co do kolana... już z rana coś mnie pobolewało, na treningu po prostu nie dałam rady i dwie godziny z głowy... do szkoły nie poszłam, bo niestety ból mnie pokonał *nie żeby było mi jakoś szczególnie przykro* i kilka godzin siedziałam z maściami i żelami chłodzącymi... a potem, w drodze do łazienki, walnęłam kolanem w drzwi... i mi przeszło. Czas zlecić Amerykańskim naukowcom zbadanie magicznych właściwości drzwi kiblowych... *nie próbujcie tego sami w domu, szczególnie przy bólach głowy*

Otóż, to się tyczy zeszłego tygodnia *28.09 - 4.10 tak dla jasności*, który na szczęście zakończył się udanym weekendem, a ten tydzień... jest chyba nieco lepszy. Pomijając fakt, że jestem chora, bo moje gardło całkowicie odmówiło mi posłuszeństwa i mówię tylko szeptem, to miło spędzać wolny czas w domu, kiedy inni chodzą do szkoły *wybaczcie mi złośliwość* Zalegam sobie przed komputerem z dzbankiem *tak, dzbankiem...* herbaty i zajmuję się różnymi głupotami...

Co do głupot... to dziś rozpoczynają się Mistrzostwa Europy rozgrywane w Bułgarii i Włoszech. Faza grupowa może nie będzie dość ekscytująca, bo gramy z grupie z Belgią, Słowenią i Białorusią, ale dla nas, fanów *bądź fanatyków* siatkówka to siatkówka i choćbyśmy grali z Wyspami Owczymi to trzeba oglądać. Ja po za Polakami oglądam też Włochów *chociaż godziny nieco mi się pokrywają*, a w wolnym czasie może zerknę też na Francję. Oczywiście wierzę, że odbijemy sobie "porażkę" z Pucharu Świata i wklepiemy wszystkim po równo. Dla zainteresowanych: dziś mecz z Belgią zaczynamy o 19.30, jutro 19.30 ze Słowenią, w niedzielę o 17 z Białorusią, transmisja w Polsacie Sport i Polsacie Sport News.



Co do innych głupot... dziś sesja treningowa, a jutro kwalifikacje. Czy ktoś ogląda F1..? Ja osobiście nie, ale ostatnio szukam zajęcia w różnych sportach i oglądam przeróżne cuda... Z tenisem zetknęłam się przy finale Pucharu Hopmana, gdzie nasza polska para wygrała z Amerykanami, a później był Wimbledon, który zwykle poprzedzał mecze siatkówki... i tak się powoli oglądało... Szukam więc podobnych miłych doświadczeń przy innych sportach, a na pierwszy ogień poszła właśnie Formuła... no bo właśnie leci. Więc jeśli ktoś ma za dużo czasu albo zwyczajnie się nudzi *albo ogląda, bo lubi* to dziś godzina 13, jutro 14. 

I w tym miejscu pozwolę sobie zakończyć, żeby nie przedłużać. Życzę wam zdrowia, bo sezon chorobowy w pełni.

poniedziałek, 5 października 2015

Z lata na jesień: pogodowy rozłam


Nieliczni jeszcze próbują zapomnieć o wakacjach i wciąż ubolewają na faktem, że kolejny rok szkolny już się rozpoczął. Reszta - w tym ja - odepchnęła na bok letnie słońce, spanie do południa, całe dni lenistwa i wpadła w szkolny rytm. Osobiście nie narzekam, przynajmniej na razie, po pierwszym miesiącu, ale wiem jak ciężko niektórym wrócić do znienawidzonej szkoły. Szczególnie, gdy ostatnie dwa miesiące minęły miło i beztrosko. I mi zebrało się ostatnio na wspomnienia, więc uraczę was częścią z nich wraz z kilkoma zdjęciami w jakości piksel razy kafla.
Moje lato wspominam jako Wrocław, gdzie odwiedziłam kuzynkę. Mimo, że spędziłam tam zaledwie tydzień to wiele zdążyło się wydarzyć. Już pierwszego dnia złapała nas burza, jakiej nigdy nie widziałam. Widoczność ograniczona do półtora metra w przód, w porywach do dwóch i nie więcej. Po kilku minutach biegu przez taki deszcz, człowiek już ma głęboko gdzieś, że jest mokry, prawie ślepy, a buty mają wodną podeszwę, tylko koncentruje się na tym, żeby na najbliższym przejściu nie trzasnął go samochód, albo żeby nie dostać w twarz gołębiem. *tak, było blisko do spotkania trzeciego stopnia z bezwładną kupą piór* Cieszę się, że:
1) mam jako taką kondycję, bo co słabsi padliby pewnie w połowie drogi
2) wychodząc zdecydowałam się na te, a nie inne buty, bo w innych mogłoby być ciężko
3) nie maluję się, bo wyglądałabym jak Gnijąca Panna Młoda z tuszem rozmazanym po całej twarzy.
Jednak miło wspominam tą szkołę przetrwania, bo buty wyschły, a wspomnienia zostały. Reszta wyjazdu minęła już raczej spokojnie. Z rana chodziliśmy na siłownię, gdzie po raz pierwszym zetknęłam się z bieżnią i chyba się polubiłyśmy. Popołudniami zwiedzaliśmy to i tamto, między innymi zamek w Książku i jego 300 stopni na wieżę *moje uda płakały* czy Halę Stulecia *czytaj: siatkówka i Meet Up* i po raz pierwszym nie nudziłam się na
zwiedzaniu. *któregoś dnia wypiłam trzy gorące czekolady... nigdy więcej.* Wieczorami odwiedzaliśmy wrocławskie bary i knajpy, których jest od groma i ciut ciut, a jedna lepsza i bardziej klimatyczna od drugiej. Poznałam magię blokowego balkonu, który mimo, że mały, może pomieścić trzy osoby, w tym jedną na leżąco. I tak sobie siedzieliśmy, gadaliśmy o głupotach i zgadywaliśmy, które to gwiazda, a które samolot. No i zmierzyłam się z krewetkami zapiekanymi z serem, czosnkiem i winem... polecam po alkoholu, bez - niekoniecznie.
Fanom kina polecam festiwal "Nowe Horyzonty", na którego rozpoczęciu miałam okazję być. Kilkanaście rzędów krzeseł, które ludzie zajmują już kilka godzin wcześniej, a cwani biorą z domu karimaty, poduszki i koce i robią pierwszy rząd. Przy ładnej pogodzie i dobrym filmie jest to naprawdę świetny sposób na spędzenie wieczoru. My akurat trafiliśmy na najpopularniejszy argentyński film hiszpańskiego reżysera: "Dzikie historie". Raczej nie przepadam za komediami, ale ten tytuł ze swoim czarnym humorem trafił do mnie jak żaden inny.

Po za Wrocławiem, lato spędziłam nad morzem i korzystałam z niego, kiedy tylko mogłam. Jako, że słońce łapię szybko i opalam się na brązowo *nawet z użyciem największych możliwych filtrów* to już po pierwszym dniu zrobił się ze mnie murzyn. Następnym razem odpuściłam już kremy, używając tylko kakaowego mleka kokosowego, które filtry ma niewielkie, ale zajebiście pachnie.

Oczywiście moje wakacje to nic w porównaniu z tymi, którzy odwiedzili Chorwację, Grecję, Hiszpanie czy Anglię, ale należę do tego typu ludzi, dla których nie liczy się 'gdzie', ale 'z kim', a ekipa z tych wakacji była niesamowita. Tak więc spędziłam wspaniałe lato, nie wyjeżdżając nawet za granicę. Mam nadzieję, że udzielicie się pod tym postem, pisząc, gdzie wy byliście i razem trochę ponarzekamy na koniec lata.

A w temacie nadchodzącej jesieni... Ostatnio poznałam dziewczynę, której ulubioną porą roku jest wiosna i jesień. Przyznaję, zaskoczyło mnie to. Obie pory roku kojarzą mi się z deszczem, błotem i chłodem, bo rzadko w Polsce możemy zobaczyć słoneczną, kolorową jesień czy ciepłą, pełną życia wiosnę.

Korzystając ze słońca i w miarę przyzwoitej temperatury, wyszłam z mojej nory w poszukiwaniu choćby jednego drzewa z liśćmi innego koloru niż zielone. Nie znalazłam, co nie znaczy, że się zawiodłam.

Zaletami mieszkania na wsi jest fakt, że śnieg nie wszędzie jest rozjeżdżony przez samochody, wiosenne kwiaty rosną też po za miejskimi rondami i balkonami, a jesień to nie tylko deszcz, ale owocowe drzewa, pola zbóż i czerwieniejące liście *choć tych akurat w tej chwili brak* Dla tych, którzy najbliższe miesiące spędzą w mieście, polecam wycieczkę za betonowe granice. Naprawdę, u mnie jest pięknie.

Te kilka zdjęć, które zrobiłam moim szajsfonem przekonało mnie, że wystarczy tylko odpowiednia perspektywa, żeby dostrzec uroki tej pory roku. Mimo, że nadchodzi, a nawet już trwa okres wirusów i chorób wszelkiego rodzaju, mam nadzieję, że nie ukryjecie się przed nimi w domu. Wypijcie gorącą herbatę, zawińcie się w ciepłym szal i wyjdźcie popatrzeć na to, co świat ma wam do zaoferowania w tym miesiącu. To, że wakacje się kończyły, wcale nie znaczy, że nie można się cieszyć wyjściami na dwór. Niech to nie będą tylko wyjścia do szkoły czy sklepu. Łapcie słońce i ciepło zanim się skończy.

Piszcie, jak wy spędziliście wakacje i jakie jest wasze podejście do nadchodzących, chłodnych dni.

No i zapraszam na facebook'a, gdzie pojawiają się powiadomienia o następnych wpisach:
Facebook - Pere Hendeza