piątek, 26 lutego 2016

EAT CLEAN

Ponownie przychodzę do Was z tematem siłowni i zdrowego trybu życia. Możecie katować się ćwiczeniami, biegać dziesiątki kilometrów, podnosić setki kilogramów... ale bez odpowiedniej diety jajco z tego będziecie mieć. Jeśli ktoś poważnie myśli o ćwiczeniach i zmianie swojej sylwetki, wpierw musi przyswoić jedną, podstawową, świętą i nienaruszalną zasadę:

DIETA TO 70% SUKCESU

Zrozumienie i zastosowanie tej zasady jest podstawą przed przejściem do kolejnych etapów. Ale zanim... czym właściwie jest dieta? Słowa tego nie należy kojarzyć z drakońską głodówką i nie postrzegać go, jako karę. Dobrze dobrana dieta jest zdrowa, ale też smaczna. Są dziesiątki, jeśli nie setki mitów na temat zdrowego odżywiania, a najpopularniejsze zwykle są najgorsze i najtrudniejsze do zastosowania.

1) jedzenie do 18 / 3 godziny przed snem

Kłamstwo i kłamstwo. Zakładając, że idziemy spać o 22... nie wyobrażam sobie tych ostatnich 4 godzin.  MĘ-CZAR-NIA! Należy jeść godzinę do półtora przed snem. Wszystko jest kwestią obliczeń. Organizm pozbawiony zbyt długo wartości odżywczych, zaczyna je nadmiernie magazynować, co prowadzi do powstawania tłuszczu. Zadbajcie, żeby organizm nie był bez jedzenia dłużej niż 12 godzin.

2) im mniej, tym lepiej

NOPEEEEEE! Jak widzę dziewczyny wpierdalające na potęgę sałatę z tekstem "jestem na diecie", mam ochotę powyrywać tym tępym szczotom włosy. Wszystkie, nie tylko z głowy. Każdy organizm ma określone zapotrzebowanie kaloryczne, czyli ilość wartości odżywczych, których potrzebuję do utrzymania się w dobrej formie. Jeśli go nie zaspokoimy otrzymamy ten sam efekt, co w pierwszy punkcie.

3) nie jem mięsa, jest tłuste

*szkoda, że twój mózg nie jest tłusty, pusty dzbanie* Jasne, jeśli smażysz mięso na połowie butli oleju, to tak, będzie ono tłuste. Mięso samo w sobie zawiera różne ilości tłuszczu, w zależności od gatunku. Do tzw. "mięs chudych" zaliczamy m.in. kurczaka, indyka i ryby. To ogólnie dostępne źródło białka i zdrowych tłuszczy. Najzdrowsze wersje przygotowuje się bez panierki, wyłącznie z przyprawami, a ich ilość i dostępność w przeciętnym sklepie pozwala przygotować smaczny posiłek.

4) tłuszcz jest niezdrowy

W nadmiernych ilościach tak, w niewielkich jest wręcz konieczny. W większości przypadków nasze zapotrzebowanie na tłuszcze jesteśmy w stanie zaspokoić z innych spożywanych pokarmów jak mięsa, warzywa czy nasiona. Nie mniej, dla wielbicieli smażonego mięsa polecam olej kokosowy, który jest dużo zdrowszy niż inne. Cena za półlitrowy słoik to około 30 zł, jednak proszę nie siać paniki: do smażenia wystarczy płaska łyżka stołowa takiego oleju, więc słoik może wystarczyć nawet na kilka miesięcy.

5) dieta wodna

Kolejna głupota. Nie samą wodą człowiek żyje. Odpowiednie nawodnienie ciała jest ważne, nie mniej nadmiar wody jest zatrzymywany w organizmie i również prowadzi do wzrostu wagi. Sama nie przepadam za piciem wody i 2-3 litry dziennie stanowią dla mnie problem, więc stawiam na naturalne wody owocowe. Sok z cytryny dodaje smaku, lepiej nawadnia i usuwa toksyny z organizmu. Spróbujcie, serio!

6) dieta owocowa

Z jedzeniem owoców jest różnie... jeśli chcecie stracić na wadze, nie żryjcie ich na potęgę. Owoce składają się przede wszystkim z cukrów, a od cukru dupa rośnie. Same owoce nie uzupełniają również białka i tłuszczy.

W jednym z pierwszych postów na temat fit wspomniałam o cheat day'u.
W skrócie: dieta STOP. Cheat day możecie dowolnie modyfikować według swoich potrzeb. Może to być jeden lub dwa dni w miesiącu, całkowite odpuszczenie diety lub tylko częściowe. Najważniejsze, żeby być po nim zadowolonym i mieć motywację do dalszego zdrowego odżywiania. Stopniowo możecie podnosić sobie poprzeczkę, by po kilku miesiącach wasz cheat nie obejmował pizzy, kebaba i paczki chipsów, ale składał się z większej ilości mięsa i owoców. Jednak to już wersja dla zaawansowanych *jeszcze długo nie będę się do niej zaliczać*
Mniej grzeszną wersją cheat day'u jest cheat meal. Zamiast całego dnia obżarstwa jest to tylko jeden posiłek. Wersja do ambitnych, posiadających silną wolę. Jeśli czujecie się na siłach, odpuście tylko np. obiad. Zamiast kurczaka z ryżem i warzywami idźcie do MacDonald'a. Kolacja już zgodnie z normą.



Wspominałam już o białku w posiłkach, jednak z pewnością słyszeliście też o białkach do picia. Macie przed oczami tych wszystkich napakowanych kolesi z siłowni? Niestety, w ostatnim czasie białko stało się symbolem wielkich mięśni i byczego karku.
Na rynku są dostępne różne rodzaje białka, w zależności od waszych potrzeb. Niektóre są specjalnie modyfikowane, by dodatkowo spalać tłuszcz, inne zaś dodają mocy na treningu. Jeśli chcecie odpowiednio dobrać białko, najlepiej jest zapytać trenera na siłowni lub kogoś, kogo wiedzy na ten temat jesteście pewni.

Ale po cholerę właściwie to całe białko? Zdarza się, nie macie czasu na posiłek. Zamiast chodzić głodnym lub zjeść coś szybko na mieście, lepiej wypić białko, które choć nie jest pełnowartościowym posiłkiem, da nam zapas energii na parę kolejnych godzin.
Opcja druga *do której należę* to sportowcy. Oprócz siłowni trenuję też siatkówkę cztery razy w tygodniu. Mieszkam w internacie, a posiłki nie specjalnie mi odpowiadają. Staram się gotować sobie sama, ale wiadomo - nie zawsze po szkole i treningu mam czas i ochotę. Po za tym, nawet przy pięciu pełnych posiłkach nie zawsze jestem w stanie wyciągnąć 100% potrzebnych wartości. Organizm wykorzystuje wypite przed lub w trakcie treningu biało do regeneracji i nie czerpie ich z kolejnego posiłku.

Jak widzicie o diecie można by gadać sporo, a to nie jest jeszcze wszystko, co chcę wam powiedzieć. W kolejnym poście postaram się scharakteryzować poszczególne posiłki, ich skład i wartości oraz podać kilka przykładowych jadłospisów. Będzie też trochę o liczeniu kalorii, redukcji i masie :) do następnego!

środa, 17 lutego 2016

DAILY VOLLEY

Miałam na dzisiejszy dzień ambitne plany i niewiele z nich wyszło. Z rana chciałam jechać na siłownię, żeby na 16 wrócić na mecz... ale siłownia otwarta jest od 15 także... z czegoś trzeba było zrezygnować...

SIATKÓWKA 1
SIŁOWNIA 0
Niestety...

Wstałam po 12, żeby cały dzień spędzić przed komputerem w oczekiwaniu na mecze, które nie do końca po mojej myśli się ułożyły. Siatkarska Liga Mistrzów wkroczyła w fazę play off'ów, co oznacza już naprawdę wysoki poziom spotkań.
W pierwszym meczu zmierzyła się drużyna z Modeny i turecki Halkbank Ankara. Choć obie ekipy dysponują światowej klasy zawodnikami, to drużyna z Włoch była wymieniana w roli faworyta, ba! nie tylko do wygrania tego spotkania, ale całej Ligi Mistrzów. Trzeba przyznać, że grają dobrze, momentami grają wręcz fenomenalnie i nawet najprostsze akcje w ich wykonaniu są nie do zatrzymania.
Nie dziś.
3:0 dla Halkbanku. Przewaga boiska? Kibiców? Zmęczenie podróżami? Fakt faktem, Halkbank grał dobrze, ale wierzcie mi na słowo, Modena potrafi grać lepiej. Więc oprócz patrzenia na ich blond łepetyny nie było w tym spotkaniu nic fajnego.



Drugi mecz, rozgrywany w łódzkiej Atlas Arenie gościł w roli gospodarza Skrę Bełchatów i Ziraat Bankasi Ankara. Ech, ta Ankara, taka bogata, że dwa kluby ma... szkoda, że ten drugi gówno grać potrafi. Mówi się, że Ziraat nie powinien w ogóle wyjść z grupy i pewnie by tak było, gdyby drużyna z Moskwy nie musiała oddać meczu walkowerem.
I wydawać by się mogło, że co to dla Bełchatowa takie tureckie łebki... no i pewnie tak by się na to patrzyło, gdyby nie fakt, że w ostatnim miesiącu Skra przebyła drogę Wrocław-Rzeszów-Gdańsk-Łódź i zawodnicy byli wykończeni jak psy, a pierwszy atakujący doznał kontuzji kręgosłupa szyjnego. Tak osłabiony Bełchatów słaniał się po boisku przez cztery sety, żeby w ostatnim, kiedy już wydawało się, że będzie tie break, zebrać się do kupy, odrobić cztery punkty straty i zakończyć mecz asem serwisowym. Powiedzmy, że satysfakcjonujący mecz.

Myśląc o tym z perspektywy czasu wolałabym jechać na siłkę. Mogłabym wreszcie wypić moje waniliowe białko... *znaczy i tak je dziś wypiję, chociaż nie powinnam, ups.*

No i zapomniałabym wspomnieć o wczorajszym meczu *Cucine* Lube *Bance Marche Civitanova* *zawsze będzie mnie śmieszyć ta nazwa, serio :')* z Arkasem Izmir. W skrócie o oczekiwaniach? Lube miało wygrać szybko i bezboleśnie, 3:0 i do domu. Niby 3:0 było, niby szybko, niby bezboleśnie, ale w momencie, w którym jeden z topowych zawodników przez dwa sety dostaje 2 piłki, gdzie zwykle dostaje ich 20... nuuuuuudyyyyyy. Mimo wszystko obejrzałam.


Zdjęcie pod tytułem "CTRL+C CTRL+V CTRL+V" pomijając fakt, że *w kolejności* to Serb, Słoweniec i Kubańczyk :')
 
*ten moment, kiedy rozpuszczasz to zasrane białko, a potem patrzysz na nie przez 15 minut, bo boisz się, że będzie ohydnie smakować... nie, jest dobre. A w ogóle post o białku też niedługo będzie*

Tak więc dziś zrobiłam to, co robię najlepiej, a więc opowiedziałam o meczach, przerobiłam kilka fajnych zdjęć i wrzuciłam *a raczej raz wrzucę* jako takiego posta. Odhaczone! Dobranoc.

wtorek, 16 lutego 2016

MUZYKA Z JEZIORKA #3

#1 CIARA  - PAINT IT, BLACK

Piosenka The Rolling Stones z 64 roku w wykonaniu amerykańskiej piosenkarki R'n'B. Może brzmi niesmacznie, ale brzmi niesamowicie. Piosenka wykonana na potrzebę filmu "Łowca Czarownic" z Vin'em Disel'el w roli głównej, idealnie oddaje tajemniczy i nieco mroczny klimat filmu.



#2 WILLY WILLIAM - EGO

Znacie moje lenistwo, prawda? Jeśli nie to patrzcie: dobrze się słucha.


#3 COLDPLAY - HYMN FOR THE WEEKEND

Nie, nikt tu nie śpiewa o weekendowej imprezie. Picie i ćpanie mówi... o miłości. W rolę indyjskiego anioła wciela się niesamowita Beyonce, która czaruje zarówno w teledysku ubrana w złoto i burgund, jak i w samej piosence. Można słuchać choćby dla niej samej.




#4 EMINEM - WITHOUT ME

Szczerze? Nie chce mi się czytać całego tekstu, ale dla mnie nie dla niego słucha się tego typu piosenek. Wystarczy, że słuchając Eminema, czujesz się jak prawdziwy madafaka. Dla ludzi ulicy nic więcej się nie liczy.


poniedziałek, 15 lutego 2016

Dziś oficjalnie mogę powiedzieć, że zaczęłam ferie, bo poprzednie dwa dni teoretycznie należały jeszcze do weekendu. Nie mniej, były to dobrze spędzone dwa dni, a że nie mam o czym pisać to trochę Wam o nich poględzę.

W sobotę dzień zaczęłam od lenia. Na piżamę narzuciłam bluzę brata *w której mogłabym się zgubić*, zrobiłam śniadanie bogów *owsianka z kakao, migdałami i cynamonem, mniam!* i jak na typowego nerda przystało... grałam w Wiedźmina. Niestety, trwać wiecznie to nie mogło, jako, że byłam sama w domu, musiałam posprzątać, rozpalić w piecu i zająć się psem *perfekcyjna pani domu* Z moim tempem dwie godziny roboty. No i naszła mnie ochota na siłownię, więc ogarnęłam się z życiowej kupy i pojechałam. Wróciłam wieczorem i zasnęłam jak smok *ogniem ziałam, bo zębów nie umyłam, ups.*

Wspominałam Wam o moich podbojach na siłowni już parę razy i pewnie jeszcze nie raz jakiś post w tym temacie się pojawi. Ostatnio skupiam się przede wszystkim na brzuchu i bieganiu. Dietę trzymam w 70%, bo wciąż ciężko odstawić mi słodycze. Nie mniej: ryż, makarony, kurczak z przyprawami i jajka. Uwierzcie, że dobrze przygotowane nigdy się nie nudzi *o diecie też planuję post*.



Niedziela, dzień cwela. Lol. Nie śmieszne. Spałam, jadłam, grałam, oglądałam skoki. A tak na poważnie... WALENTYNKI! Nie zbyt lubię to święto i nie dlatego, że jestem singlem, ale... w ostatnim czasie ze wszystkiego robi się chwyt marketingowy i okazję do zarobków. W sklepach pełno serduszek, czekoladek i pluszowych misiów, a ludzie gonią za prezentami, zapominając, że to Święto Zakochanych. I tak samo uważam, że świętować powinni je zakochani, a nie osoby kochające się. Tak więc: z partnerem, chłopakiem, mężem, a nie rodziną. Takie moje zdanie.
Tak więc, wczoraj odcięłam się od walentynkowego szumu, masy postów na facebook'owej tablicy z całującymi się parami i bukietami róż. Dziś Walentynki? Nie, dziś loty w Vikersund *biczyz*

Norweski konkurs lotów można uznać za niemal idealny. Polacy poradzili sobie mniej źle niż zwykle. Żyła oddał dwa dobre skoki, Stoch zaszurał nartami po buli, a Stękała po pierwszym świetnym skoku spaćkał drugi. Szum niewątpliwie zrobili gospodarze, bo połowę czołowej dziesiątki stanowili właśnie Norwedzy *trener, pieszczotliwie zwany Papa Stöckl, siem popłakał... no rozkleiła siem, chłopina, no...* Trudno się dziwić, skoro w składzie mają rekordzistę w długości lotów (251,5 metra... wyobrażacie to sobie?), trzeciego skoczka klasyfikacji generalnej i trzech skaczących daleko i powtarzalnie ziomków, z pośród których jeden wczoraj poleciał na 249 metrów. Za ten właśnie wyskok dostał trzecie miejsce na podium. Drugi był Austriak, zeszłoroczny zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni Stefan Kraft.
Hitem bez wątpienia jest pierwsze miejsce. Nie żeby zaskoczeniem było zwycięstwo Petera Prevca, 12 w tym sezonie. Ważne, w jakim stylu... Leciał i leciał, wylądować nie chciał... a jak już wylądował zaorał plecami po stoku, więc noty były najsłabsze z możliwych... i i tak wygrał. Wniosek z tego taki... że gdyby ten facet nie skoczył w ogóle też by wygrał. Serio.


To jest najpiękniejsze zdjęcie ever. Naprawdę. Nikt.Nie.Lata.Tak.Pięknie. Umarłam.
 
Dziś z rana wyjątkowo wstałam dwie godziny wcześniej, żeby poświęcić godzinę z życia na naukę szatana potocznie zwaną matematyką. W gimnazjum był to jeden z moich ulubionych przedmiotów za sprawą najlepszej nauczycielki ever. Serio, Gocha rządzi, wszystkich matmy nauczy. Chociaż poziom nauki w moim liceum nie stoi na najwyższym poziomie *szkoły sportowe pozdrawiają* to jakieś tam podstawy trzeba umieć. A nauczycielkę mam... wątpliwą, delikatnie mówiąc... tak więc, pojechałam go Goszy i w ciagu godziny zrobiłam to, co w liceum wałkowałam przez pół roku. Magia nauczyciela. Wszystko jasne.

Najbliższy tydzień obejmuje kilka dni z przyjaciółką, wypad na zakupy i przede wszystkim - mecze! Siatkarska Liga Mistrzów rozpoczyna fazę play-off i łączy to, co lubię najbardziej, a mianowicie drużyny włoskie i polskie. W środę maraton rozpoczynam już od 16.30, bo grają wspomniane dwa posty temu Lampy z Modeny *moja mała blondyneczko...*, a o 18 *również wspomniana przy okazji farbowanych bród* Skra Bełchatów.
We wtorek, czyli jutro *cóż za mądrość, jutro jest wtorek...* gra moja druga ulubiona włoska drużyna *UWAGA, FANFARY...*

... CUCINE LUBE MANCE MARCHE CIVITANOVA...

Tak, to jedna nazwa. Po prostu Lube. Ekipa zrzeszająca największe siatkarskie ewenementy jak 40-letni atakujący, słoweński przyjmujący o nazwisku Cebulij *polski gen, na 100%*, młody amerykański rozgrywając zaginający system i włoski Kubańczyk z zasięgiem 360 cm. Lube się nie ogarnia, Lube po prostu się kocha :')

Po lewej il mio idolo, wspomniany włoski Kubańczyk - Osmany Juantorena *drugie nazwisko wam oszczędzę* Piękny jest, serio...
 
Zawsze miło jest mi pisać takie luźne posty, bo to też moja forma wygadania się do Was, a jak widać lubię gadać :) post z muzyką mam już gotowy, pewnie wrzucę go na dniach i przydałaby się pewnie recenzja jakiejś książki, co nie...? Obecnie wciąż męczę się z biografią Michael'a Jordana. "Męczę" pod względem jej długości, bo to prawie 600 stron i choć książkę czyta się naprawdę fajnie to zajmuje to trochę czasu. Jak tylko skończę to opowiem coś więcej, ale już teraz polecam wszystkim, nie tylko fanom koszykówki, bo sama do nich nie należę.
Opowiadajcie jak leci u Was, w trakcie ferii czy już po? Dla tych, którzy jak ja zaczynają "zimowego" lenia życzę miłego wypoczynku, a dla pozostałych wytrwałości, już niedługo Wielkanoc i kolejne wolne dni :) Do następnego! *czyli do jutra ;)*

niedziela, 14 lutego 2016

IMAGINE OF PEACE

Przeraża mnie ilość postów, którą muszę przeczytać... mam zaległości z dwóch tygodni, a nie lubię zostawiać nieprzeczytanych wpisów... ale zanim wrócę do czytania, wrzucę coś od siebie. Nie będzie śmiesznie, ironicznie, złośliwie, jak to w moim przypadku często bywa. Będzie w 100% poważnie.

Czytając zaległe posty, trafiłam na wpis o pacyfistach i zdałam sobie sprawę, jak bardzo świat potrzebuje teraz pokoju. Zastanawialiście się kiedyś, o co toczą się wszystkie wojny?
O religię? Jeśli dane państwo chce wyznawać inną religię niż my, co nam do tego?! Szanujmy siebie wzajemnie, respektujmy nasze religijne prawa, nie nawracajmy nikogo na siłę. Zanim ktoś oburzy się, że islamiści podkładają bomby pod kościołami katolickimi, powiem: niech to działa w obie strony. Nawet, jeśli oni nie szanują nas, my szanujmy ich i zamiast zabijać, próbujmy ich przekonać, że możemy żyć obok siebie bez wyrządzania sobie krzywdy. Ktoś musi zaproponować zgodę.

Wojny o pokój? Pokój jest brakiem wojny, więc czy wojną powinno się o niego walczyć? Chyba nic więcej nie trzeba dodawać...

Okres wojen o terytoria chyba już się zakończył, nie mniej również jest to dla mnie głupota. Wyspy w pobliżu Argentyny zależą do Wielkiej Brytanii? Co najmniej nielogiczne, ale czy warto poświęcać życie dla kawałka ziemi? Żeby poprawić sytuację ekonomiczną kraju? Stworzyć miejsca pracy, zapewnić młodym ludziom przyszłość, naprawiać kraj od środka, a nie przelewać krew za wyspę. Diamentów na niej nie ma, więc niewiele krajowi pomoże.

Wojny o władzę? Ile ludzi zginęło na Ukrainie przez psychopatę zwanego Putin? Umarli broniąc swojej ojczyzny, bo prezydent największego państwa na świecie, leżącego na dwóch kontynentach, zajmującego powierzchnię 17 100 000 km² uznał, że wciąż jest ono za małe.

Można by pytać wielu osób, po co to wszystko, ale czy ktoś by nam odpowiedział? Laureat Pokojowej Nagrody Nobla prowadzący wojnę w Syrii? Prezydenci najpotężniejszych i najbardziej wpływowych państw na świecie? Kto mi powie, dlaczego ludzie masowo giną w wojnach, o których przyczynach nie mają pojęcia? Kto mi powie, co kieruje ludźmi, kiedy mordują innych?

Możesz powiedzieć, że jestem marzycielem... ale nie jestem jedyny.

Jak zaśpiewał John Lennon, marzę o pokoju i możecie mówić, że to nierealne, ale ja wierzę. Zawsze będę wierzyć, że ludzie są bardziej dobrzy niż źli i to od nas zależy jak będzie wyglądał świat, w którym żyjemy. Pewnie nie dożyję czasów, gdy ludzie będą otwarci na siebie nawzajem, będzie bezpiecznie i spokojnie... ale pozostaje mi o tym pomarzyć...


Podziękowania dla Arlety, która swoim wpisem zainspirowała mnie do napisania tego posta. Dziękuję.

piątek, 12 lutego 2016

BLONDE

Kiedy ja tu ostatnio byłam...? Ech, zapewne dawno, więc wracam z nadzieją, że jeszcze nie wszyscy mnie opuścili. Dziś post o tematyce przede wszystkim sportowej, ale zanim, jeszcze trochę o rozpoczynających się dla mnie feriach i szkole.

Dziś ostatni dzień, z którego cztery godziny przeznaczyłam na udawanie, że interesuje mnie szkoła, tematy i nauczyciele. Nie, nie interesują. I zapewne nigdy nie będą... no, ale niech żyją w kłamstwie.
Ten tydzień był szczególnie przyjemny, bo poniedziałek odpuściłam sobie zupełnie. W planach miałam wizytę w urzędzie marszałkowskim po odbiór wyróżnienia, ale że miałam to *delikatnie mówiąc* w pompie to pospałam do 13 *a potem oczywiście poszłam na trening... nie ważne, że oficjalna wersja głosiła, że bolą mnie zatoki*.
Z wtorkowego planu wypadły mi dwa angielskie, w środę nie miałam dwóch polskich *3 godziny lekcji, poezja...*. I wreszcie, po raz pierwszy odczuliśmy, że jesteśmy szkołą sportową, bo w czwartek cała szkoła wypełniła po brzegi małą halę ERGO Areny, żeby kibicować młodej lidze Trefla Gdańsk czyli naszej III klasie siatkarskiej. Piątek to 4 godziny lekcji, więc kończą się one szybciej niż zaczynają i oto jestem! W domu, we własnym pokoju! I zaczynam dwa tygodnie grania, pisania, czytania, oglądania meczy i skoków!

A jak już mówimy o sporcie *moja umiejętność przechodzenia z tematu na temat... jest gówniana :)* to tydzień temu miałam mały maraton siatkarski. Puchar Polski wywalczyła w bólach Skra Bełchatów, pokonując obecnie najlepszą drużynę w lidze - Zaksę Kędzierzyn-Koźle. Przeżyłam trzy zawały, pięć ataków pseudo-parkinsona i rozcięłam sobie rękę... uderzając o biurko... 1:0 dla biurka. Ups.

No, ale mecz skończył się tak, jak chciałam i to jest najważniejsze. Jesteśmy w tej części, w której próbuję wytłumaczyć Wam, że Bełchatów to nie miasto, nie drużyna, nie kopalnia węgla... to stan umysłu.
Nie no, żart, tego nie można wytłumaczyć. Po prostu powiem, że padł zwariowany pomysł, na który zgodziło się dwóch zawodników...



R.I.P. Andrzej Wrona, Facu Conte i ich bożyszcza uroda.

Środowy mecz był w porządku dopóki nie było zbliżeń kamery. Wtedy był śmiech :') pierwsza reakcja: "ja pie***le, jacy oni brzydcy XD". No, ale - jak mówiłam - to jest Bełchatów... żółto-czarne barwy drużyny uhonorowane. Że tak zaśpiewam... "You know what it is, black and yellow, black and yellow, black and yellow, black and yellow" *śmieszek taki ze mnie, he he. he. nie śmieszne, wiem.*

Tak w temacie jeszcze wspomnę, że rozgrywający nie miał farta i farba też go dosięgnęła. Nie wiem jak, bo raczej nie po dobroci i z własnej woli, ale jak się przyjrzycie grzywce to po prawej jest tak śmieszny jasny maziaj. Biedny Nico :') pewnie dostał pędzlem w caban XD



Ale na tym się maraton siatkarski i farbowanie nie kończy, bo równocześnie z Bełchatowem swoje mecze rozgrywały drużyny z Włoch. Puchar trafił w ręce Modeny, która podobnie jak Skra:
a) ma ostro na bani
b) lubi wszystko co żółte
i jako zdobywcy Pucharu Włoch zrobili to, co robią najlepiej... czyli zniszczyli system.


KABOOM! Jakbym widziała moją klasę piłkarzy nożnych... platynowy gen lechistów odnaleziony.
To świeci.
Światłem własnym, nie odbitym.

Współczucie dla Trentino, które wczoraj miało przyjemność zagrać mecz z Modeną... wchodzi na boisko, a po drugiej stronie siatki lampy.
Oczywiście farta mieli łysi *proszę zidentyfikować po prawej stronie, biały i pół-murzyn* bo ucierpiały tylko brody, a to zawsze mniej wstydu jak się zgoli... a farta nie mieli bruneci z zarostem. Oni nigdy nie mają farta. Nigdy. Serio.
Dla potwierdzenia, że to nie są jaja, poszło w świat drugie zdjęcie. Wygląda wieśniacko, ale przynajmniej jest śmiesznie. W sumie oto chodzi w życiu, nie? Żeby było fajnie, nie zawsze poważnie. Modena jest życiem. Taki z tego wniosek.




Jak wspomniałam, łysy miał farta, broda nie wygląda najgorzej. *przy okazji, Tanti Auguri, Ervin Ngapeth!*
Po meczu poszło jeszcze standardowe selfie z dziennikarzem z miejscowej telewizji Rai. Uwierzcie mi, że nikt nie ma lepszych zdjęć z meczu niż Maurizio Colantoni. Nie każdemu lampy chcą pozować.



Jedna z trzech osób na tym zdjęciu ma naturalny kolor włosów. Dwie pozostałe nie mają farta.
Że tak zanucę... moja mała blondyneczko...*moja blondyneczka to ta po prawej, jest ładna, serio*.
I to uczucie, kiedy znajdujesz pierwszą galerię z meczu... i widzisz blond... wszędzie blond...
Świat byłby piękniejszy, gdyby wszyscy mieli do siebie taki dystans.

I niby miało być o sporcie, ale jest bardziej o włosach. Ups.
Jako, że zaczynam ferie, postaram się codziennie wrzucać jakiegoś posta. Zaraz zabieram się za kolejną *3?* część MUZYKI..., bo znalazłam kilka fajnych kawałków i postaram się wrócić do tematu ćwiczeń, siłowni i cheatday'u, o którym obiecałam wspomnieć. Do zobaczenia *mam nadzieję* jutro!

 

*jutro idę na gym i właśnie wpierdalam chipsy :)*