poniedziałek, 15 lutego 2016

Dziś oficjalnie mogę powiedzieć, że zaczęłam ferie, bo poprzednie dwa dni teoretycznie należały jeszcze do weekendu. Nie mniej, były to dobrze spędzone dwa dni, a że nie mam o czym pisać to trochę Wam o nich poględzę.

W sobotę dzień zaczęłam od lenia. Na piżamę narzuciłam bluzę brata *w której mogłabym się zgubić*, zrobiłam śniadanie bogów *owsianka z kakao, migdałami i cynamonem, mniam!* i jak na typowego nerda przystało... grałam w Wiedźmina. Niestety, trwać wiecznie to nie mogło, jako, że byłam sama w domu, musiałam posprzątać, rozpalić w piecu i zająć się psem *perfekcyjna pani domu* Z moim tempem dwie godziny roboty. No i naszła mnie ochota na siłownię, więc ogarnęłam się z życiowej kupy i pojechałam. Wróciłam wieczorem i zasnęłam jak smok *ogniem ziałam, bo zębów nie umyłam, ups.*

Wspominałam Wam o moich podbojach na siłowni już parę razy i pewnie jeszcze nie raz jakiś post w tym temacie się pojawi. Ostatnio skupiam się przede wszystkim na brzuchu i bieganiu. Dietę trzymam w 70%, bo wciąż ciężko odstawić mi słodycze. Nie mniej: ryż, makarony, kurczak z przyprawami i jajka. Uwierzcie, że dobrze przygotowane nigdy się nie nudzi *o diecie też planuję post*.



Niedziela, dzień cwela. Lol. Nie śmieszne. Spałam, jadłam, grałam, oglądałam skoki. A tak na poważnie... WALENTYNKI! Nie zbyt lubię to święto i nie dlatego, że jestem singlem, ale... w ostatnim czasie ze wszystkiego robi się chwyt marketingowy i okazję do zarobków. W sklepach pełno serduszek, czekoladek i pluszowych misiów, a ludzie gonią za prezentami, zapominając, że to Święto Zakochanych. I tak samo uważam, że świętować powinni je zakochani, a nie osoby kochające się. Tak więc: z partnerem, chłopakiem, mężem, a nie rodziną. Takie moje zdanie.
Tak więc, wczoraj odcięłam się od walentynkowego szumu, masy postów na facebook'owej tablicy z całującymi się parami i bukietami róż. Dziś Walentynki? Nie, dziś loty w Vikersund *biczyz*

Norweski konkurs lotów można uznać za niemal idealny. Polacy poradzili sobie mniej źle niż zwykle. Żyła oddał dwa dobre skoki, Stoch zaszurał nartami po buli, a Stękała po pierwszym świetnym skoku spaćkał drugi. Szum niewątpliwie zrobili gospodarze, bo połowę czołowej dziesiątki stanowili właśnie Norwedzy *trener, pieszczotliwie zwany Papa Stöckl, siem popłakał... no rozkleiła siem, chłopina, no...* Trudno się dziwić, skoro w składzie mają rekordzistę w długości lotów (251,5 metra... wyobrażacie to sobie?), trzeciego skoczka klasyfikacji generalnej i trzech skaczących daleko i powtarzalnie ziomków, z pośród których jeden wczoraj poleciał na 249 metrów. Za ten właśnie wyskok dostał trzecie miejsce na podium. Drugi był Austriak, zeszłoroczny zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni Stefan Kraft.
Hitem bez wątpienia jest pierwsze miejsce. Nie żeby zaskoczeniem było zwycięstwo Petera Prevca, 12 w tym sezonie. Ważne, w jakim stylu... Leciał i leciał, wylądować nie chciał... a jak już wylądował zaorał plecami po stoku, więc noty były najsłabsze z możliwych... i i tak wygrał. Wniosek z tego taki... że gdyby ten facet nie skoczył w ogóle też by wygrał. Serio.


To jest najpiękniejsze zdjęcie ever. Naprawdę. Nikt.Nie.Lata.Tak.Pięknie. Umarłam.
 
Dziś z rana wyjątkowo wstałam dwie godziny wcześniej, żeby poświęcić godzinę z życia na naukę szatana potocznie zwaną matematyką. W gimnazjum był to jeden z moich ulubionych przedmiotów za sprawą najlepszej nauczycielki ever. Serio, Gocha rządzi, wszystkich matmy nauczy. Chociaż poziom nauki w moim liceum nie stoi na najwyższym poziomie *szkoły sportowe pozdrawiają* to jakieś tam podstawy trzeba umieć. A nauczycielkę mam... wątpliwą, delikatnie mówiąc... tak więc, pojechałam go Goszy i w ciagu godziny zrobiłam to, co w liceum wałkowałam przez pół roku. Magia nauczyciela. Wszystko jasne.

Najbliższy tydzień obejmuje kilka dni z przyjaciółką, wypad na zakupy i przede wszystkim - mecze! Siatkarska Liga Mistrzów rozpoczyna fazę play-off i łączy to, co lubię najbardziej, a mianowicie drużyny włoskie i polskie. W środę maraton rozpoczynam już od 16.30, bo grają wspomniane dwa posty temu Lampy z Modeny *moja mała blondyneczko...*, a o 18 *również wspomniana przy okazji farbowanych bród* Skra Bełchatów.
We wtorek, czyli jutro *cóż za mądrość, jutro jest wtorek...* gra moja druga ulubiona włoska drużyna *UWAGA, FANFARY...*

... CUCINE LUBE MANCE MARCHE CIVITANOVA...

Tak, to jedna nazwa. Po prostu Lube. Ekipa zrzeszająca największe siatkarskie ewenementy jak 40-letni atakujący, słoweński przyjmujący o nazwisku Cebulij *polski gen, na 100%*, młody amerykański rozgrywając zaginający system i włoski Kubańczyk z zasięgiem 360 cm. Lube się nie ogarnia, Lube po prostu się kocha :')

Po lewej il mio idolo, wspomniany włoski Kubańczyk - Osmany Juantorena *drugie nazwisko wam oszczędzę* Piękny jest, serio...
 
Zawsze miło jest mi pisać takie luźne posty, bo to też moja forma wygadania się do Was, a jak widać lubię gadać :) post z muzyką mam już gotowy, pewnie wrzucę go na dniach i przydałaby się pewnie recenzja jakiejś książki, co nie...? Obecnie wciąż męczę się z biografią Michael'a Jordana. "Męczę" pod względem jej długości, bo to prawie 600 stron i choć książkę czyta się naprawdę fajnie to zajmuje to trochę czasu. Jak tylko skończę to opowiem coś więcej, ale już teraz polecam wszystkim, nie tylko fanom koszykówki, bo sama do nich nie należę.
Opowiadajcie jak leci u Was, w trakcie ferii czy już po? Dla tych, którzy jak ja zaczynają "zimowego" lenia życzę miłego wypoczynku, a dla pozostałych wytrwałości, już niedługo Wielkanoc i kolejne wolne dni :) Do następnego! *czyli do jutra ;)*

1 komentarz: